Od rana nie miała nic w ustach. W Londynie tego dnia wyjątkowo mocno świeciło słońce, więc na swój ulubiony, niebieski sweter założyła tylko lekki, bordowy płaszczyk. Teraz tego żałowała. Emocje, które targały nią, odkąd zobaczyła twarz Moriart'ego były przez cały czas neutralizowane przez adrenalinę, a ciągły stres i potrzeba czuwania nie dawały jej odczuć ani chwili ulgi.
Molly usiadła, rozejrzała się wokół siebie, ale wszystko wydawało się zamazane. "Co się ze mną dzieje?" Serce biło jej dwa razy szybciej niż zwykle. Nie mogła uspokoić oddechu, który na chłodnym, wilgotnym powietrzu zmieniał się w kłęby białej pary.
Kobieta spojrzała na zegarek. Och, no tak! Dostała go od babuni... Kochana babunia. Zrobiła jej też ten cudowny sweter. Kiedyś Sherlock powiedział jej, że w odcieniach niebieskiego jest jej do twarzy. Zakładała go przez to często. A może zaprosiłaby Sherlocka do babuni na herbatkę? Byłoby jej bardzo miło...
Molly kilkakrotnie zamrugała. O czym ona myśli?! Przecież babunia nie żyje od ładnych paru lat. Spojrzała na zegarek. Dochodziła piąta. "Piąta?!" Przez prawie półtorej godziny kobieta siedziała bez ruchu, pogrążona w jakimś dziwnym letargu.
Jej ciało było zdrętwiałe. Zmarznięte. Była głodna. Spragniona. Zaczęła przez to słabiej widzieć, obraz się jej rozmazywał. W dodatku telefon wydał cichy dźwięk oznajmiający, że bateria padła. Była całkowicie sama na środku jakiegoś odludzia, znikąd pomocy, a niedaleką, piaszczystą drogą jak widać nikomu dzisiaj nie uśmiechało się jechać.
Molly poczuła, że ma mokre policzki. Płakała? Chyba już za długo hamowała w sobie cały strach i ból. Nikt jej przecież teraz nie widział.
Ostatkiem sił zwinęła się w kłębek, aby zachować jeszcze trochę ciepła.
I zaczęła cichutko płakać.
***
John chyba po raz tysięczny... nie, milionowy... zapytał w duchu "Za jakie grzechy poznałem Sherlocka Holmesa? Czym ja Ci zawiniłem?"
Pół godziny od rozstania z Sherlockiem pod barem trafił przez bagna do brzegu rzeki. Tam stanął i podparł się rękami pod boki.
- "Myślę, że jakoś dalej trafisz" - mamrotał do siebie, rozglądając się dookoła. - Niby do czego ja mam trafić?
Doktor Watson wyciągnął telefon z zamiarem zadzwonienia do przyjaciela, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Nie może zawsze być tak zależnym od detektywa. Nie, trzeba poradzić sobie samemu.
Temperatura szybko spadała. Zatarł ręce, robiąc przy tym nieco dziwne, taneczne kroki rozgrzewające. Nie robił tego nigdy przy ludziach. Dobrze więc, że teraz nikogo przy nim nie było, bo nie kopnąłby czegoś błyszczącego.
Zaciekawiony John podniósł błyskotkę. Wyglądała, jak kawałek szkła. Nie... to nie jest szkło. Świeci się jakoś inaczej. John nie był chemikiem, ale domyślił się, że coś takiego nie jest naturalne. I nie powinno być przy rzece.
"Skąd się tu wzięłaś, błyskotko?". Doktor wstał i jeszcze raz się rozejrzał, tym razem bardziej zwracając uwagę na otoczenie. Zobaczył najbliższe miejsce, z którego cokolwiek "ludzkiego" mogło pochodzić.
Stara stocznia w Jarrow.
***
Zewnętrzny obserwator, nawet na takim poziomie inteligencji co Mycroft, nie dałby rady oczytać emocji, które właśnie przewijały się przez myśli Sherlocka. Młody Holmes nauczył się umiejętnie maskować swoje uczucia już w dzieciństwie. Ułatwiało to wiele spraw - wszyscy mieli go za pozbawionego uczuć, bezwzględnego człowieka.
Cóż, w większości była to prawda. Ale nie był całkowicie pozbawiony uczuć.
Kryminalne zagadki to naprawdę bardzo zajmująca umysł rzecz. Dlatego przed nagłym powrotem z wygnania nie zaprzątał sobie pałacu myśli kwestiami... sercowymi. Trudno mu było nawet w obecnej sytuacji przyznawać się przed samym sobą, że takie kwestie mogą występować także u niego.
Jednak odkąd Jim porwał Molly... coś się popsuło. W jego umyśle, ściślej rzecz ujmując. To tak jakby ktoś otworzył od dawna zamknięty pokój w domu, odkurzył go, odmalował, wstawił nowe kwiaty...Kiedy usłyszał jej pierwszy krzyk, serce zabiło mu mocniej. "Uspokój się" mówił do niego, ale za każdy razem, kiedy widział Ją zabieraną gdzieś, słyszał Jej krzyk... nie mógł go uspokoić.
Próbował powiedzieć sobie, że to nie przez Molly. Że gdyby Moriarty porwał jakąkolwiek osobę, przejął by się tak samo. Ale coś w nim, głęboko, mówiło, że to nieprawda. Że to dla niej nie chce zmarnować ani chwili, ani sekundy. Musi ja znaleźć.
I właśnie wtedy - kiedy zobaczył skuloną na trawie postać - po raz pierwszy od wielu, wielu lat, Sherlock Holmes pozwolił sobie na prawdziwe emocje. Łza spłynęła mu po policzku, a twarz rozjaśnił szczery uśmiech ulgi.
- Molly, czy to ty? - szepnął.
Jak szybko emocje się pojawiły, tak szybko zniknęły. Kto wie, gdzie czai się Moriarty? Nie czas na okazywanie słabości. Póki co.
- Molly - Sherlock powiedział głośniej, podchodząc bliżej.
Skulona na trawie postać przestała płakać, zamiast tego niespokojnie oddychała. Holmes szybko podbiegł do kobiety i odwrócił ją do siebie.
Była dziwnie blada. Oczy miała półprzymknięte i przeszywały ją dreszcze. Sherlock czym prędzej zdjął swój płaszcz i owinął nią dziewczynę.
- Sher... Sherlock? - szepnęła, lekko przechylajac głowę.
Detektyw nie mógł powstrzymać nerwowego śmiechu pomieszanego z ulgą.
- Spokojnie. Już nic ci nie grozi.
Molly spojrzała na niego.
- Ładnie ci w fiolecie - szepnęła.
Sherlock zmarszczył brwi. O ile dobrze pamiętał, rano zakładał szarą koszulę. Dla pewności jeszcze raz spojrzał na siebie. Miał rację.
- Molly... jaki fiolet?
Kobieta skuliła się, wydając cichy jęk i łapiąc się za brzuch. Po chwili z uśmiechem spojrzała z powrotem na detektywa.
- Babunia dodała cukru. Ty chyb nie słodzisz. Mówiłam jej, ale uznała, że skoro tańczysz, nie zaszkodzi - ciałem Molly przeszły kolejne dreszcze, mimo przykrywającego ją ciepłego płaszcza.
- Molly - Sherlock zacisnął usta i przyłożył jej rękę do głowy. Nie poczuł różnicy. Przyłożył dłoń do szyi, by wyczuć puls. Minuta wlokła się nieubłagalnie....
30 razy*. Cholera.
***
Zachód słońca zastał Johna, gdy ten przechodził przez płot na teren dawnej stoczni w Jarrow. Po drodze, przyglądając się tajemniczemu szkiełku, doszedł do wniosku, że to fragment jakiegoś specjalnego naczynia. Wystarczy, że ktoś miał bardzo grubą podeszwę w bucie i łatwo mógł wynieść poza teren pracy fragment rozbitego naczynia.
Watson wyciągnął z kieszeni małą latarkę, którą miał przy sobie na nagłe sytuacje. Po rozejrzeniu się po głównych halach, przeszedł do tych mniejszych pokoi, ale wciąż niczego nie znalazł. Niczego oprócz zakurzonych maszyn, które bardzo łatwo mogłyby posłużyć za śmiercionośne bronie.
John otworzył kolejne drzwi. Bingo!
Znalazł się w małym pokoiku, zastawionym doniczkami pełnymi roślin. Przy nich stało małe biurko, zastawione chemicznymi przyrządami. Na podłodze leżał rozbity słoik. No, to zagadka "dziwnego" szkiełka rozwiązana! Całość wyglądała bardzo prowizorycznie i John wątpił, że Moriarty ugościł by siebie w tak obskurnych warunkach. To nie w jego stylu.
Kompletnie nie znał się na botanice- oczywiście, był lekarzem, ale nazwy ziółek nie były jego mocną stroną. Rozpoznał tylko konwalie. No, i taką roślinkę z fioletowymi, podobnymi do dzwonków kwiatkami. Jak ona była? Naparstnica!
John już miał się odwrócić i wracać, gdy ponownie spojrzał na fioletowa roślinę. Znał ją z domu. Teraz sobie przypomniał. Jego ojciec miał problemy z sercem, a to napar z tych ziół bardzo mu pomagał.
Przyjrzał się innym roślinom. Przypomniał sobie, ze konwalia też miała pewne właściwości działąjace łagodząco na problemy z sercem. Och! I ten żółty kwiatek też! Miłek... chyba!
John podszedł bliżej biurka. Znalazł stos papierów, w których ktoś skrupulatnie opisał wszelkie właściwości roślin w doniczkach. Urginia morska, naparstnice, miłek, konwalia... wszystkie te rośliny łączyła jedna rzecz - występowanie kardenolidy.
" Powtórka ze studiów" - pomyślał sobie. Kardenolida to główny składnik leków nasercowych. Należy do glikozydów nasercowych. Leki jak leki - pomagają, ale przedawkowane prowadzą do poważnych komplikacji. Naprawdę poważnych.
Spojrzał na stolik obok. Tabletki. Najprawdopodobniej glikozydy naparstnicy. Obok leżało coś dziwnego. Malutkie urządzenie, ledwie widoczne na białej kartce. A obok...
- O, nie... - szepnął John. Wybiegł z pokoju, wyciągając z kieszeni komórkę.
***
- John, mamy problem.
- Wiem, miałem...do ciebie dzwonić - John dyszał do słuchawki.
- Stocznia czy dawne muzeum?
- Stocznia. Jeśli o to ci chodziło... Znalazłem tam małe... laboratorium.
- John, nie mam dużo czasu - Sherlock co jakiś czas patrzył na drżącą, wodzącą nieprzytomnym głosem Molly.
- Glikozydy... Glikozydy nasercowe... Leki dla osób z... przewlekłymi chorobami serca. Przedawkowanie grozi śmiercią...
- Jak to objawia sie przedawkowanie?
- Cóż... - John zatrzymał się tuż przed bramą. - Zaburzenia widzenia, równowagi, bóle brzucha, zaburzenia świadomości...
- Genialne... Nikt nie będzie podejrzewał leku - szpnął bardziej do siebie detektyw, po czym głośniej powiedział do słuchawki:
- Widzenie barw?
- Widzenie barw?
- Na fioletowo i.. czekaj, przypomnę sobie... żółto.
- Cholera!
- Sherlock, co się stało?
- Znalazłem Molly. I z tego co mówisz, nie jest dobrze.
- Ach! Wiedziałem... - Sherlock zrobił zdziwioną minę, czego niestety nie mógł dostrzec jego przyjaciel. - Sherlock. Musisz ją jak najszybciej zawieźć do szpitala. Ale musisz wiedzieć, że oni nie dawali jej tego leku normalnie. Oni jej go wscze...
Patrzysz uważnie? - znajomy głos przerwał rozmowę detektywa z doktorem.
Sherlock nerwowo rozejrzał się dookoła. Podświadomie przycisnął bliżej nieświadomą niczego Molly.
Sherlock nerwowo rozejrzał się dookoła. Podświadomie przycisnął bliżej nieświadomą niczego Molly.
- Gdzie jesteś?
Obsesja to zabawa dla młodych ludzi.Głos był nagrany. Na próżno pytać, Jim mógł być wszędzie.
Należymy do nich, prawda? Obsesja na punkcie śmierci jest oryginalniejsza od wszytskich innych, co, Sherlock? Obaj ją przechytrzyliśmy. Chcesz poznać prawdę? Jak to zrobiłem? Możesz tu szukać sekretu, ale oczywiście go nie znajdziesz, ponieważ,
oczywiście, nie patrzysz jak należy. Tak naprawdę, nie chcesz go znać.
CHCESZ być oszukanymi.
Malinowa
___________________________
*prawidłowa praca serca waha się od 60 do 100 uderzeń na minutę