czwartek, 29 stycznia 2015

Rozdział dziewiąty

     Gdy Johnatan "odłożył" Molly na nieznaną łąkę, jej zegarek wskazywał w pół do czwartej po południu.
     Od rana nie miała nic w ustach. W Londynie tego dnia wyjątkowo mocno świeciło słońce, więc na swój ulubiony, niebieski sweter założyła tylko lekki, bordowy płaszczyk. Teraz tego żałowała. Emocje, które targały nią, odkąd zobaczyła twarz Moriart'ego były przez cały czas neutralizowane przez adrenalinę, a ciągły stres i potrzeba czuwania nie dawały jej odczuć ani chwili ulgi.
     Molly usiadła, rozejrzała się wokół siebie, ale wszystko wydawało się zamazane. "Co się ze mną dzieje?" Serce biło jej dwa razy szybciej niż zwykle. Nie mogła uspokoić oddechu, który na chłodnym, wilgotnym powietrzu zmieniał się w kłęby białej pary.
     Kobieta spojrzała na zegarek. Och, no tak! Dostała go od babuni... Kochana babunia. Zrobiła jej też ten cudowny sweter. Kiedyś Sherlock powiedział jej, że w odcieniach niebieskiego jest jej do twarzy. Zakładała go przez to często. A może zaprosiłaby Sherlocka do babuni na herbatkę? Byłoby jej bardzo miło...
     Molly kilkakrotnie zamrugała. O czym ona myśli?! Przecież babunia nie żyje od ładnych paru lat. Spojrzała na zegarek. Dochodziła piąta. "Piąta?!" Przez prawie półtorej godziny kobieta siedziała bez ruchu, pogrążona w jakimś dziwnym letargu.
     Jej ciało było zdrętwiałe. Zmarznięte. Była głodna. Spragniona. Zaczęła przez to słabiej widzieć, obraz się jej rozmazywał. W dodatku telefon wydał cichy dźwięk oznajmiający, że bateria padła. Była całkowicie sama na środku jakiegoś odludzia, znikąd pomocy, a niedaleką, piaszczystą drogą jak widać nikomu dzisiaj nie uśmiechało się jechać.
     Molly poczuła, że ma mokre policzki. Płakała? Chyba już za długo hamowała w sobie cały strach i ból. Nikt jej przecież teraz nie widział.
     Ostatkiem sił zwinęła się w kłębek, aby zachować jeszcze trochę ciepła.
     I zaczęła cichutko płakać.

***

     John chyba po raz tysięczny... nie, milionowy... zapytał w duchu "Za jakie grzechy poznałem Sherlocka Holmesa? Czym ja Ci zawiniłem?"
     Pół godziny od rozstania z Sherlockiem pod barem trafił przez bagna do brzegu rzeki. Tam stanął i podparł się rękami pod boki.
     - "Myślę, że jakoś dalej trafisz" - mamrotał do siebie, rozglądając się dookoła. - Niby do czego ja mam trafić?
     Doktor Watson wyciągnął telefon z zamiarem zadzwonienia do przyjaciela, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Nie może zawsze być tak zależnym od detektywa. Nie, trzeba poradzić sobie samemu.
     Temperatura szybko spadała. Zatarł ręce, robiąc przy tym nieco dziwne, taneczne kroki rozgrzewające. Nie robił tego nigdy przy ludziach. Dobrze więc, że teraz nikogo przy nim nie było, bo nie kopnąłby czegoś błyszczącego.
     Zaciekawiony John podniósł błyskotkę. Wyglądała, jak kawałek szkła. Nie... to nie jest szkło. Świeci się jakoś inaczej. John nie był chemikiem, ale domyślił się, że coś takiego nie jest naturalne. I nie powinno być przy rzece.
     "Skąd się tu wzięłaś, błyskotko?". Doktor wstał i jeszcze raz się rozejrzał, tym razem bardziej zwracając uwagę na otoczenie. Zobaczył najbliższe miejsce, z którego cokolwiek "ludzkiego" mogło pochodzić.
     Stara stocznia w Jarrow.

***

     Zewnętrzny obserwator, nawet na takim poziomie inteligencji co Mycroft, nie dałby rady oczytać emocji, które właśnie przewijały się przez myśli Sherlocka. Młody Holmes nauczył się umiejętnie maskować swoje uczucia już w dzieciństwie. Ułatwiało to wiele spraw - wszyscy mieli go za pozbawionego uczuć, bezwzględnego człowieka.
     Cóż, w większości była to prawda. Ale nie był całkowicie pozbawiony uczuć.
     Kryminalne zagadki to naprawdę bardzo zajmująca umysł rzecz. Dlatego przed nagłym powrotem z wygnania nie zaprzątał sobie pałacu myśli kwestiami... sercowymi. Trudno mu było nawet w obecnej sytuacji przyznawać się przed samym sobą, że takie kwestie mogą występować także u niego.
     Jednak odkąd Jim porwał Molly... coś się popsuło. W jego umyśle, ściślej rzecz ujmując. To tak jakby ktoś otworzył od dawna zamknięty pokój w domu, odkurzył go, odmalował, wstawił nowe kwiaty...Kiedy usłyszał jej pierwszy krzyk, serce zabiło mu mocniej. "Uspokój się" mówił do niego, ale za każdy razem, kiedy widział Ją zabieraną gdzieś, słyszał Jej krzyk... nie mógł go uspokoić.
     Próbował powiedzieć sobie, że to nie przez Molly. Że gdyby Moriarty porwał jakąkolwiek osobę, przejął by się tak samo. Ale coś w nim, głęboko, mówiło, że to nieprawda. Że to dla niej nie chce zmarnować ani chwili, ani sekundy. Musi ja znaleźć.
     I właśnie wtedy - kiedy zobaczył skuloną na trawie postać - po raz pierwszy od wielu, wielu lat, Sherlock Holmes pozwolił sobie na prawdziwe emocje. Łza spłynęła mu po policzku, a twarz rozjaśnił szczery uśmiech ulgi.
     - Molly, czy to ty? - szepnął.
     Jak szybko emocje się pojawiły, tak szybko zniknęły. Kto wie, gdzie czai się Moriarty? Nie czas na okazywanie słabości. Póki co.
     - Molly - Sherlock powiedział głośniej, podchodząc bliżej.
     Skulona na trawie postać przestała płakać, zamiast tego niespokojnie oddychała. Holmes szybko podbiegł do kobiety i odwrócił ją do siebie.
     Była dziwnie blada. Oczy miała półprzymknięte i przeszywały ją dreszcze. Sherlock czym prędzej zdjął swój płaszcz i owinął nią dziewczynę.
     - Sher... Sherlock? - szepnęła, lekko przechylajac głowę.
     Detektyw nie mógł powstrzymać nerwowego śmiechu pomieszanego z ulgą.
     - Spokojnie. Już nic ci nie grozi.
     Molly spojrzała na niego.
     - Ładnie ci w fiolecie - szepnęła.
     Sherlock zmarszczył brwi. O ile dobrze pamiętał, rano zakładał szarą koszulę. Dla pewności jeszcze raz spojrzał na siebie. Miał rację.
     - Molly... jaki fiolet?
     Kobieta skuliła się, wydając cichy jęk i łapiąc się za brzuch. Po chwili z uśmiechem spojrzała z powrotem na detektywa.
     - Babunia dodała cukru. Ty chyb nie słodzisz. Mówiłam jej, ale uznała, że skoro tańczysz, nie zaszkodzi - ciałem Molly przeszły kolejne dreszcze, mimo przykrywającego ją ciepłego płaszcza.
      - Molly - Sherlock zacisnął usta i przyłożył jej rękę do głowy. Nie poczuł różnicy. Przyłożył dłoń do szyi, by wyczuć puls. Minuta wlokła się nieubłagalnie....
     30 razy*. Cholera.
    
***

     Zachód słońca zastał Johna, gdy ten przechodził przez płot na teren dawnej stoczni w Jarrow. Po drodze, przyglądając się tajemniczemu szkiełku, doszedł do wniosku, że to fragment jakiegoś specjalnego naczynia. Wystarczy, że ktoś miał bardzo grubą podeszwę w bucie i łatwo mógł wynieść poza teren pracy fragment rozbitego naczynia.
     Watson wyciągnął z kieszeni małą latarkę, którą miał przy sobie na nagłe sytuacje. Po rozejrzeniu się po głównych halach, przeszedł do tych mniejszych pokoi, ale wciąż niczego nie znalazł. Niczego oprócz zakurzonych maszyn, które bardzo łatwo mogłyby posłużyć za śmiercionośne bronie.
     John otworzył kolejne drzwi. Bingo!
     Znalazł się w małym pokoiku, zastawionym doniczkami pełnymi roślin. Przy nich stało małe biurko, zastawione chemicznymi przyrządami. Na podłodze leżał rozbity słoik. No, to zagadka "dziwnego" szkiełka rozwiązana! Całość wyglądała bardzo prowizorycznie i John wątpił, że Moriarty ugościł by siebie w tak obskurnych warunkach. To nie w jego stylu.
     Kompletnie nie znał się na botanice- oczywiście, był lekarzem, ale nazwy ziółek nie były jego mocną stroną. Rozpoznał tylko konwalie. No, i taką roślinkę z fioletowymi, podobnymi do dzwonków kwiatkami. Jak ona była? Naparstnica!
     John już miał się odwrócić i wracać, gdy ponownie spojrzał na fioletowa roślinę. Znał ją z domu. Teraz sobie przypomniał. Jego ojciec miał problemy z sercem, a to napar z tych ziół bardzo mu pomagał.
     Przyjrzał się innym roślinom. Przypomniał sobie, ze konwalia też miała pewne właściwości działąjace łagodząco na problemy z sercem. Och! I ten żółty kwiatek też! Miłek... chyba!
     John podszedł bliżej biurka. Znalazł stos papierów, w których ktoś skrupulatnie opisał wszelkie właściwości roślin w doniczkach. Urginia morska, naparstnice, miłek, konwalia... wszystkie te rośliny łączyła jedna rzecz - występowanie kardenolidy.
    " Powtórka ze studiów" - pomyślał sobie. Kardenolida to główny składnik leków nasercowych. Należy do glikozydów nasercowych. Leki jak leki - pomagają, ale przedawkowane prowadzą do poważnych komplikacji. Naprawdę poważnych.
     Spojrzał na stolik obok. Tabletki. Najprawdopodobniej glikozydy naparstnicy. Obok leżało coś dziwnego. Malutkie urządzenie, ledwie widoczne na białej kartce. A obok...
     - O, nie... - szepnął John. Wybiegł z pokoju, wyciągając z kieszeni komórkę.

***

     - John, mamy problem.
     - Wiem, miałem...do ciebie dzwonić - John dyszał do słuchawki.
     - Stocznia czy dawne muzeum?
     - Stocznia. Jeśli o to ci chodziło... Znalazłem tam małe... laboratorium.
     - John, nie mam dużo czasu - Sherlock co jakiś czas patrzył na drżącą, wodzącą nieprzytomnym głosem Molly.
     - Glikozydy... Glikozydy nasercowe... Leki dla osób z... przewlekłymi chorobami serca. Przedawkowanie grozi śmiercią... 
     - Jak to objawia sie przedawkowanie?
     - Cóż... - John zatrzymał się tuż przed bramą. - Zaburzenia widzenia, równowagi, bóle brzucha, zaburzenia świadomości...
     - Genialne... Nikt nie będzie podejrzewał leku - szpnął bardziej do siebie detektyw, po czym głośniej powiedział do słuchawki:
     - Widzenie barw?
     - Na fioletowo i.. czekaj, przypomnę sobie... żółto.
     - Cholera!
     - Sherlock, co się stało?
     - Znalazłem Molly. I z tego co mówisz, nie jest dobrze.
     - Ach! Wiedziałem... - Sherlock zrobił zdziwioną minę, czego niestety nie mógł dostrzec jego przyjaciel. - Sherlock. Musisz ją jak najszybciej zawieźć do szpitala. Ale musisz wiedzieć, że oni nie dawali jej tego leku normalnie. Oni jej go wscze...
     Patrzysz uważnie? - znajomy głos przerwał rozmowę detektywa z doktorem.
     Sherlock nerwowo rozejrzał się dookoła. Podświadomie przycisnął bliżej nieświadomą niczego Molly.
     - Gdzie jesteś?
     Obsesja to zabawa dla młodych ludzi.Głos był nagrany. Na próżno pytać, Jim mógł być wszędzie.
Należymy do nich, prawda? Obsesja na punkcie śmierci jest oryginalniejsza od wszytskich innych, co, Sherlock? Obaj ją przechytrzyliśmy. Chcesz poznać prawdę? Jak to zrobiłem? Możesz tu szukać sekretu, ale oczywiście go nie znajdziesz, ponieważ, oczywiście, nie patrzysz jak należy. Tak naprawdę, nie chcesz go znać. CHCESZ być oszukanymi. 

Malinowa 

___________________________
*prawidłowa praca serca waha się od 60 do 100 uderzeń na minutę

poniedziałek, 26 stycznia 2015

Rozdział ósmy

     Sherlock postanowił działać natychmiast. Zebrał wszystkie potrzebne przedmioty i ruszył w stronę drzwi.
- John jest sprawa do załatwienia - rzucił, a kiedy nie usłyszał odpowiedzi krzyknął jeszcze raz- John!
     Dopiero po chwili przypomniał sobie, gdzie podziewa się jego towarzysz. ,,Że też nie ma go nigdy, kiedy jest potrzebny''- pomyślał. 
     Wtedy usłyszał, że ktoś wchodzi po schodach, a drzwi otworzyły się z hukiem, o mało go nie uderzając. 
- No jesteś wreszcie, ile można czekać?- powiedział z pretensją w głosie detektyw.
- Przecież sam mnie wysła... 
- Nieważne - przerwał John'owi Holmes- musimy ruszać natychmiast.
     Dopiero w samochodzie Sherlock zaspokoił w części ciekawość doktora, pokazując mu otrzymaną kartkę. 
- Mam nadzieję, że masz pistolet przy sobie. - zwrócił się do Watsona.
- Oczywiście, że mam. Przez ostatnie wydarzenia staram się zawsze mieć go przy sobie...- po chwili zapytał- Dokąd tak właściwie jedziemy?
- Do Jarrow i nie tylko.
     Większość podróży minęła im w ciszy.

***
     Mycroft przechadzał się właśnie po swoim biurze, kiedy zadzwonił jego telefon.
- Tak to ja. Jesteś tego pewien? Niebezpieczeństwo... Rozumiem. Zaraz go poinformuje. - odpowiedział wyraźnie zmartwiony. 
      Przez długi czas stał jednak przy oknie, zastanawiając się w co znowu wpakował się jego brat, zanim postanowił poinformować go o zaistniałej sytuacji.

***

     Z zamyślenia wyrwał Sherlocka dzwonek telefonu.
- Nie odbierzesz?- spytał John.
- Nie...- opowiedział Holmes, idąc szybkim krokiem w stronę baru, po chwili jednak dodał- To pewnie znowu Mycroft. Nie mam czasu zaprzątać sobie nim teraz głowy. 
- ,,Bar pod Wieprzową Głową'' - odczytał na głos doktor- Myślisz, że może mieć to jakiś związek z wiadomością?
- Zaraz się przekonamy - odparł detektyw i oddalił się na chwilę.
     Kiedy wrócił dał Johnowi mapkę i zalecenia co ma dalej robić. 
- Pojedź w stronę tych bagien. Myślę, że dalej jakoś trafisz. Zapewne niedługo do ciebie dołączę, ale najpierw muszę coś sprawdzić. Tylko bądź ostrożny.
- A ty gdzie idziesz, Sherlocku?
- Szukać labiryntu...
     Idąc w stronę domniemanego labiryntu, Holmes rozmyślał o powierzonej mu misji. Wiedział, że dał przyjacielowi trudne zadanie, ale nie to teraz się liczyło. Chciał jak najszybciej odnaleźć Molly. Chciał mieć pewność, że nic jej nie zagraża. Czuł, że właśnie tu może ją odnaleźć. Po drodze mijał ogromne krzewy, które razem łączyły się w długi i zawiły ciąg, tworząc coś na kształt naturalnego labiryntu. 
     Słońce zaczęło się już chylić ku zachodowi, a detektyw odczuwał coraz większe zmęczenie. Wiedział jednak, że nie może się poddać, więc szedł dalej. W końcu minął kolejny zakręt, a za nim ujrzał postać skuloną na trawie. Słyszał jej cichy płacz... 
- Molly, czy to ty? 

                                                                                                                                           Justyna
    



piątek, 23 stycznia 2015

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Stali już przy dziwach kiedy Sherlock zauważył wyprostowaną kołatkę.
,,Mycroft” – pomyślał, po czym oznajmił – Chyba mamy gościa.
-Kogo? – Spytał John.
Detektyw skrzywił kołatkę po czym powoli udał się na górę. Przeczucia go nie myliły. W fotelu siedział jego brat i powoli popijał herbatkę. Starszy Holmes zmierzył wzrokiem obojga po czym oznajmił:
- Wyglądasz na zakłopotanego, braciszku. Czyżby jakieś nowe wieści o Molly?
Sherlock popatrzył krzywo. ,,Skąd ty o tym wiesz” - mówiły jego oczy.
- Zapomniałeś, że jestem jedną z ważniejszych osób we Wielkiej Brytanii. – odpowiedział zwyczajnie. Jakby czytał w myślach. Po chwili ciszy – Skontaktowała się ze mną. Moi ludzie już po nią jadą. Niestety. Nie możemy przywieść jej do Londynu. Zapewne zagrażało by to jej życiu. Zabawne. Zwykle to ty pakowałeś się w kłopoty, a ostatnimi czasy to inni mają kłopoty przez ciebie.
W tym momencie zadzwonił telefon. Mycroft po krótkiej rozmowie z jakimś zapewne mężczyzną zmartwił się.
-… Tak. Tak. Aha. Dobrze. Szukajcie. Nie wiem gdzie. Musicie szukać. – zakończył rozmowę – Wydaje mi się, że twoja koleżanka nawet nie ma pojęcie w posiadaniu czego się znalazła. No cóż. Miło było. Żegnam . – Zabrał parasolkę i kręcąc nią, wyszedł.

***
- No, no, no. Bardzo nie ładnie. Miałaś nikogo nie informować. Myślałem, że to zrozumiałe. – powiedział Johnatan trzymając Molly za rękę.
- Puść mnie. To nie fair. Nie mówiłeś nic. Mówiłeś tylko o zakazie powrotu do Londynu.
- och. Biedna, głupiutka, mała. A i do twojej informacji. Pan Moriaty postanowił wyzwać na pojedynek twoich … przyjaciół. Jeden z nich oberwał w zęby.
- Co? – spytała z przerażeniem – Kto?
Johnatan tyko zaśmiał się podle i zabrał Molly z powrotem do vana. Tym razem zakneblował ją, związał i zakrył oczy.
Jechali tak dłuższą chwilę po czym goryl wyrzucił biedną dziewczynę na jakiejś łące.
- Zobaczymy czy tym razem coś wymyślisz – oznajmił i odjechał z piskiem opon.

***
Sherlock chwycił swoje skrzypce i zaczął grać. Mijały godziny.
Nagle usłyszał głośniejsze puknięcie. Odwrócił się po czym na stole zobaczył pastelowo-niebieską kartkę. Wziął ją do ręki i zaczął czytać.
,,Nie mam pojęcia skąd Hooper miała numer Mycrofta, ani jak go zdobyła. Czyżbyś maczał w tym palce?

J.M.
PS.:
Lepiej się pośpiesz z zagadką. Inaczej ONA tego nie przeżyje.

Do listu była dołączona mapka oraz słowa.
,,Bar niewielki stoi i mokradła. Przy Jeziorku w Wodrreajk. Z 50 km od niego bagno i liny, a tam człowiek z głową zwierza i pułapka. W labiryncie ktoś płacze.”
Sherlock od razu zorientował się, że chodzi o Jarrow, ale nie miał pojęcia o co chodziło z labiryntem.

Pozdróweczka
Rox.